Dzisiejszy wpis będzie wyjątkowy. Choć nie tak wyjątkowy jak człowiek którego będzie dotyczył…
Tego dnia, równe dziesięć lat temu odszedł od nas wyjątkowy człowiek… Obdarzony nieprawdopodobnym talentem tenor liryczny, jeden z najwybitniejszych, o ile nie najwybitniejszy śpiewak XX wieku – Luciano Pavarotti.
Nazywany był królem opery - jego niezwykle mocny głos o rozległej skali sięgał aż do c2. Nagrał ponad trzydzieści zarejestrowanych w całości oper, a do dnia w którym odszedł sprzedano ponad 100 milionów płyt z jego nagraniami.
Urodził się w Modenie, w północnych Włoszech w roku 1935. Jego ojciec z zawodu był piekarzem, a także tenorem w miejscowej operze. W młodości Luciano marzył o karierze piłkarskiej, jednak z biegiem czasu i upływem lat zdecydował się na pracę nad własnym głosem.
Na scenie zadebiutował w roku 1961, odgrywając rolę Rudolfa w operze „Cyganeria” Giacomo Pucciniego. Następnie w 1963 roku wystąpił po raz pierwszy w spektaklach operowych poza granicami Włoch, m.in. w Amsterdamie i Barcelonie. W roku 1965 wystąpił w mediolańskiej La Scali, a rok później po raz pierwszy nagrał w całości operę – „Beatrice Di Tenda” Vincenzo Belliniego.
Specjalizował się w repertuarze bel canto, przede wszystkim w operach Belliniego, Donizettiego, Rossiniego i Verdiniego. Występował w największych, oraz najpopularniejszych teatrach i operach na całym globie, a w latach 90-tych dokonał swymi występami czegoś przełomowego: przeniósł poważną muzykę operową z zamkniętych dla elit budynków teatralnych do plenerowych występów w parkach i na stadiony… niczym gwiazda rocka. Wtedy też rozpoczął współpracę z dwoma innymi tenorami: Plácido Domingo i José Carrerasem, tworząc tym samym grupę Trzech Tenorów – niezwykle popularne trio, przyciągające miliony słuchaczy podczas koncertów w londyńskim Hyde Parku, na stadionie Wembley, nowojorskim Central Parku, pod paryską Wieżą Eiffla i wielu innych miejscach, np. w rzymskich Termach Karakalli, z których nagranie wideo stało się największym przebojem fonograficznym w dziedzinie muzyki poważnej.
W roku 1992 po raz pierwszy zorganizował charytatywny koncert „Pavarotti i przyjaciele”, podczas którego wystąpił w towarzystwie gwiazd muzyki rockowej i towarzyskiej, m.in. Mike’e Odlfielda, czy Stinga. Niejednokrotnie koncertował i nagrywał także z takimi artystami i zespołami jak Bryan Adams, Jon Bon Jovi, Andrea Bocelli, Deep Purple, Eric Clapton, U2, Ricky Martin, Celine Dion, Elton John, Eros Ramazotti, czy nawet Sepultura – brazylijska legenda ciężkiej muzyki thrash metalowej.
W 2004 roku oficjalnie zakończył karierę, jednak 10 lutego 2006 roku wystąpił podczas otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Turynie. Kilka miesięcy później przeszedł operację usunięcia raka trzustki. Zmarł - jak wspomniałem na samym początku – 6 września 2007 roku w rodzinnej Modenie, w domu, otoczony rodziną. Dożył 72 lat.
Wśród wielu ludzi, w tym w szczególności swoich bliskich i współpracowników został zapamiętany nie tylko jako wielki talent i król opery, ale również jako człowiek niezwykle ciepły, radosny, pogodny i przyjacielski. Miał nie tylko niezwykły głos, lecz także i nieprzeciętną charyzmę, poczucie humoru, kolorową osobowość, oraz ogromne serce.
Był legendą opery XX wieku i kwintesencją włoskiego belcanta. Zdaniem niektórych zasługą Pavarottiego było spopularyzowanie muzyki operowej wśród młodych pokoleń. Irlandzki rockman Bono, lider grupy U2 powiedział o nim: niektórzy śpiewają opery, On był operą!
Cóż… Muszę przyznać, że sam rozpocząłem swoją przygodę z Pavarottim w dość nietypowy sposób… jednak nie zamierzam zdradzać publicznie tej historii. Faktem jest, że od wielu lat jestem miłośnikiem muzyki Luciano Pavarottiego, oraz Trzech Tenorów. Przez długi czas od momentu poznania ich nie wiedziałem, że jednego z nich nigdy nie będę miał okazji ujrzeć i usłyszeć na żywo… Pisałem kiedyś, że jestem fanem muzyki poważnej, w tym także i operowej. Fascynację tą zawdzięczam właśnie w największym stopniu tenorowi z Modeny. Dziś utwory Pavarottiego to dla mnie nie tylko odskocznia od ciężkich, heavymetalowych brzmień, jak było to kilka lat temu. To w dużej mierze prawdziwy skarb, będący elementem bogatej kultury europejskiej, której nieznajomość choćby w podstawowych elementach powinna być prawdziwym powodem do wstydu.
Na zakończenie muszę wspomnieć, że w dzieciństwie często odwiedzałem Włochy. Dziś, gdy włączam wykonywane przez Pavarottiego utwory takie jak O Sole Mio, Brindisi, Volare, La Donna E Mobile, czy – moim skromnym zdaniem najwspanialsze ze wszystkich – Caruso i Nessum Dorma, czuję się jakbym znów przebywał pod rzymską fontanną Di Trevi, na weneckim Placu Św. Marka, lub pośród monumentalnych, starożytnych ruin, których pełno jest w całej ojczyźnie wielkiego tenora. Powyższe utwory wydane na jednej płycie z żywymi, wesołymi piosenkami, takimi jak Funiculi’ Funicula’, czy Granada udowadniają jak ogromny potencjał i talent posiadał Pavarotti, oraz jak nieograniczone i zróżnicowane były jego wokalne umiejętności.
Nie płaczmy jednak, wszak czasu nie cofniemy… Doceniajmy to co wielki, radosny tenor pozostawił po sobie i zaraźmy się przy słuchaniu jego głosu humorem i pogodą ducha, tak mocno, jak mocno on sam emanował nimi za życia.
Dziękujemy Pavarottiemu za wszystko co swoim wielkim głosem i ogromnym sercem uczynił dla muzyki, kultury i całego Świata! Nie ma Go z nami od dekady, lecz Jego głos jest wśród nas nadal obecny i będzie jeszcze przez długie, długie lata – sam przecież poznałem jego muzykę i zachwyciłem się nią, gdy już nie było Go już w śród nas od jakiegoś czasu. W sercach swoich wiernych słuchaczy jest jednak i będzie wiecznie żywy… Jego głos to prawdziwy „pomnik twardszy niż ze spiżu”.
Tego dnia, równe dziesięć lat temu odszedł od nas wyjątkowy człowiek… Obdarzony nieprawdopodobnym talentem tenor liryczny, jeden z najwybitniejszych, o ile nie najwybitniejszy śpiewak XX wieku – Luciano Pavarotti.
Nazywany był królem opery - jego niezwykle mocny głos o rozległej skali sięgał aż do c2. Nagrał ponad trzydzieści zarejestrowanych w całości oper, a do dnia w którym odszedł sprzedano ponad 100 milionów płyt z jego nagraniami.
Urodził się w Modenie, w północnych Włoszech w roku 1935. Jego ojciec z zawodu był piekarzem, a także tenorem w miejscowej operze. W młodości Luciano marzył o karierze piłkarskiej, jednak z biegiem czasu i upływem lat zdecydował się na pracę nad własnym głosem.
Na scenie zadebiutował w roku 1961, odgrywając rolę Rudolfa w operze „Cyganeria” Giacomo Pucciniego. Następnie w 1963 roku wystąpił po raz pierwszy w spektaklach operowych poza granicami Włoch, m.in. w Amsterdamie i Barcelonie. W roku 1965 wystąpił w mediolańskiej La Scali, a rok później po raz pierwszy nagrał w całości operę – „Beatrice Di Tenda” Vincenzo Belliniego.
Specjalizował się w repertuarze bel canto, przede wszystkim w operach Belliniego, Donizettiego, Rossiniego i Verdiniego. Występował w największych, oraz najpopularniejszych teatrach i operach na całym globie, a w latach 90-tych dokonał swymi występami czegoś przełomowego: przeniósł poważną muzykę operową z zamkniętych dla elit budynków teatralnych do plenerowych występów w parkach i na stadiony… niczym gwiazda rocka. Wtedy też rozpoczął współpracę z dwoma innymi tenorami: Plácido Domingo i José Carrerasem, tworząc tym samym grupę Trzech Tenorów – niezwykle popularne trio, przyciągające miliony słuchaczy podczas koncertów w londyńskim Hyde Parku, na stadionie Wembley, nowojorskim Central Parku, pod paryską Wieżą Eiffla i wielu innych miejscach, np. w rzymskich Termach Karakalli, z których nagranie wideo stało się największym przebojem fonograficznym w dziedzinie muzyki poważnej.
W 2004 roku oficjalnie zakończył karierę, jednak 10 lutego 2006 roku wystąpił podczas otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Turynie. Kilka miesięcy później przeszedł operację usunięcia raka trzustki. Zmarł - jak wspomniałem na samym początku – 6 września 2007 roku w rodzinnej Modenie, w domu, otoczony rodziną. Dożył 72 lat.
Wśród wielu ludzi, w tym w szczególności swoich bliskich i współpracowników został zapamiętany nie tylko jako wielki talent i król opery, ale również jako człowiek niezwykle ciepły, radosny, pogodny i przyjacielski. Miał nie tylko niezwykły głos, lecz także i nieprzeciętną charyzmę, poczucie humoru, kolorową osobowość, oraz ogromne serce.
Był legendą opery XX wieku i kwintesencją włoskiego belcanta. Zdaniem niektórych zasługą Pavarottiego było spopularyzowanie muzyki operowej wśród młodych pokoleń. Irlandzki rockman Bono, lider grupy U2 powiedział o nim: niektórzy śpiewają opery, On był operą!
Cóż… Muszę przyznać, że sam rozpocząłem swoją przygodę z Pavarottim w dość nietypowy sposób… jednak nie zamierzam zdradzać publicznie tej historii. Faktem jest, że od wielu lat jestem miłośnikiem muzyki Luciano Pavarottiego, oraz Trzech Tenorów. Przez długi czas od momentu poznania ich nie wiedziałem, że jednego z nich nigdy nie będę miał okazji ujrzeć i usłyszeć na żywo… Pisałem kiedyś, że jestem fanem muzyki poważnej, w tym także i operowej. Fascynację tą zawdzięczam właśnie w największym stopniu tenorowi z Modeny. Dziś utwory Pavarottiego to dla mnie nie tylko odskocznia od ciężkich, heavymetalowych brzmień, jak było to kilka lat temu. To w dużej mierze prawdziwy skarb, będący elementem bogatej kultury europejskiej, której nieznajomość choćby w podstawowych elementach powinna być prawdziwym powodem do wstydu.
Na zakończenie muszę wspomnieć, że w dzieciństwie często odwiedzałem Włochy. Dziś, gdy włączam wykonywane przez Pavarottiego utwory takie jak O Sole Mio, Brindisi, Volare, La Donna E Mobile, czy – moim skromnym zdaniem najwspanialsze ze wszystkich – Caruso i Nessum Dorma, czuję się jakbym znów przebywał pod rzymską fontanną Di Trevi, na weneckim Placu Św. Marka, lub pośród monumentalnych, starożytnych ruin, których pełno jest w całej ojczyźnie wielkiego tenora. Powyższe utwory wydane na jednej płycie z żywymi, wesołymi piosenkami, takimi jak Funiculi’ Funicula’, czy Granada udowadniają jak ogromny potencjał i talent posiadał Pavarotti, oraz jak nieograniczone i zróżnicowane były jego wokalne umiejętności.
Nie płaczmy jednak, wszak czasu nie cofniemy… Doceniajmy to co wielki, radosny tenor pozostawił po sobie i zaraźmy się przy słuchaniu jego głosu humorem i pogodą ducha, tak mocno, jak mocno on sam emanował nimi za życia.
Dziękujemy Pavarottiemu za wszystko co swoim wielkim głosem i ogromnym sercem uczynił dla muzyki, kultury i całego Świata! Nie ma Go z nami od dekady, lecz Jego głos jest wśród nas nadal obecny i będzie jeszcze przez długie, długie lata – sam przecież poznałem jego muzykę i zachwyciłem się nią, gdy już nie było Go już w śród nas od jakiegoś czasu. W sercach swoich wiernych słuchaczy jest jednak i będzie wiecznie żywy… Jego głos to prawdziwy „pomnik twardszy niż ze spiżu”.
Komentarze
Prześlij komentarz
Drogi Czytelniku!
Zawsze doceniam szczere komentarze. Jeśli masz kompletnie odmienne zdanie - pisz! Uwielbiam polemikę i kulturalną wymianę poglądów.
Jednak proszę, daruj sobie niezwiązane z treścią dwu-trzy wyrazowe papki w stylu "fajny wpis" czy "nie moja bajka". Nie czytałeś/aś - nie promuj się u mnie!
Możesz zostawić link do siebie na końcu wiadomości - z chęcią się odwdzięczę.